W piątek 22 września 2017 roku doznałem ogromnego rozczarowania. Tak dużego, jak dawno mi się nie zdarzyło. A wszystko za sprawą dyrektywy o dostępności, którą tydzień wcześniej przyjął Parlament Europejski. Jestem zadowolony, że wziąłem udział w spotkaniu z przedstawicielką Komisji Europejskiej w Ministerstwie Rozwoju, bo wreszcie zrozumiałem, że cała ta dyrektywa psu na buty się zda.
Na początek muszę się usprawiedliwić, bo przecież czytałem projekt dyrektywy. Skupiałem się jednak na aspekcie technicznym, to znaczy dobrym zdefiniowaniu produktów, a także nad szansą na powołanie polskiego Access Board, który mógłby ogarnąć tematykę dostępności w Polsce. Dlatego przeoczyłem fakt, że dyrektywie powybijano zęby ciężką cegłówką asekuracji, trzymaną w ręku przez przedsiębiorców.
Po pierwsze – jako klient nie będę wiedział, czy kupowany produkt jest dla mnie dostępny. Niby określa się w dyrektywie tryb przyznawania oznaczenia CE, ale przedstawicielka KE wyraźnie stwierdziła, że oznacza to tylko spełnianie przepisów. Zaś spełnianie przepisów wcale nie musi oznaczać dostępności. Dzieje się tak z powodu licznych wyjątków od ogólnej zasady dostępności.
Na początek wyłącza się z obowiązków mikroprzedsiębiorstwa, czyli podmioty gospodarcze zatrudniające poniżej 10 osób. W przypadku e-booków to pewnie będzie większość wydawnictw. Podobnie z handlem elektronicznym, który składa się w Polsce w dużej części z mikroprzedsiębiorstw, w tym z ogromnej rzeszy jednoosobowych działalności gospodarczych. Dalej mamy wyłączenie związane z nadmiernymi kosztami, które są dosyć mętnie zdefiniowane. Przedsiębiorca może je w zasadzie dowolnie oszacować. Na spotkaniu przedstawicielka PIiT stwierdziła, że dostosowanie serwisu internetowego do standardu WCAG 2.0 kosztuje nawet kilkaset tysięcy złotych. Taka legenda krąży po świecie, a jakoś nikt nie podaje konkretnego przykładu. Koszt może zatem być dowolny, a zatem zawsze za duży. Wreszcie nie ma obowiązku stosowania zasad dostępności, gdyby miało to zmienić wygląd lub cechy produktu. Te dwa wyjątki sprawiają, że w zasadzie robić nie trzeba nic.
Druga rzecz to wdrożenie dyrektywy w Polsce. Wydaje się, że już postanowiono, że organem nadzorującym rynek będzie Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Ten pomysł jest słuszny z punktu widzenia dyrektywy, ale wystarczy spojrzeć nieco szerzej, by uznać go za nietrafiony. Wkrótce bowiem trzeba będzie zaopiekować się dostępnością publicznych stron internetowych, czego UOKiK robić nie może. Poza tym ten urząd kompletnie nie zna się na dostępności i nie ma się jak nauczyć. Jednak prawdziwa zgroza mnie ogarnęła, gdy usłyszałem, że za standardy i normy ma się wziąć polska jednostka normalizacyjna. Jest nią Polski Komitet Normalizacyjny! Ten sam, który umieścił normę europejską w sklepie i żąda za nią pieniędzy. Wcale się zatem nie dziwię, że przedstawicielka PIiT ucieszyła się z tych wyborów. Zaiste – przedsiębiorcy nie mają się czego obawiać.
Jedynym fragmentem naprawdę obiecującym jest ten mówiący o obowiązku utworzenia ścieżki dochodzenia do praw zawartych w dyrektywie. Może chociaż w tym obszarze coś się zmieni…
Niechże jednak moje narzekania nie zwiodą Czytelnika. Moje rozczarowanie bierze się z nadmiernych oczekiwań wobec tego dokumentu. Wciąż może też być jeszcze poprawiony, o ile doprecyzuje się go w newralgicznych miejscach. Ja jednak już nie liczę, że coś się bardzo zmieni za sprawą dyrektywy o dostępności. Chociaż może znowu się rozczaruję, tym razem pozytywnie.