Certyfikacja dostępności cyfrowych produktów

Myśl o certyfikowaniu cyfrowych produktów nie jest nowa. Już dobrych kilka lat temu kilka podmiotów wydawało certyfikaty dostępności cyfrowej lub zgodności z WCAG stron internetowych. Niektórym do tej pory odbija się to czkawką. Ja byłem od zawsze przeciwnikiem takich certyfikatów, bo jak tu certyfikować coś, co za kilka minut może stać się znowu niedostępne? Krótka dyskusja w Internecie nie dała jasnych odpowiedzi, ale wciąż tkwiła mi w głowie. Minął jakiś czas, więc pora na refleksję.

Podczas dyskusji i moich rozmyślań pojawiło się kilka pytań, na które szukałem odpowiedzi. Nie mam przekonania do tego, co wymyśliłem, ale to tylko zaczyn do ewentualnych dalszych rozważań. A zatem po kolei pytania i propozycje moich odpowiedzi.

Czy to komuś jest potrzebne?

Nie mam pewności. Jednak coraz większa liczba przepisów dotyczących dostępności sprawia, że temat staje się ważny. Ludzie kupują coś i chcą wiedzieć, czy to jest dostępne.

Podczas dyskusji padały propozycje, aby sami sobie ocenili i przygotowali deklarację dostępności lub WPAT. To jest rozwiązanie akceptowalne dla wytwórcy danego produktu, ale nie dla właściciela. Poza tym certyfikacja jest potwierdzeniem zewnętrznym, a zatem domyślnie – bardziej wiarygodnym. Gdyby stosować to rozumowanie do egzaminów, to przecież można po prostu zapytać uczniów, na ile nauczyli się matematyki. WPAT jest rozwiązaniem dobrym dla krajów, gdzie w takich sprawach można pójść do sądu, czyli choćby w USA.

Podsumowując – nie wiem. Pewnie warto zapytać potencjalnych odbiorców.

Co można certyfikować?

Po pewnym namyśle i doświadczeniach z ostatnich dni – myślę, że mogę zaproponować listę produktów nadających się do certyfikacji.

  • Publikacje elektroniczne, w tym EPUB, Mobi, PDF, Word, Powerpoint. Są to produkty zamknięte, skończone i ich stan nie powinien się zmieniać w czasie.
  • Oprogramowanie, w tym systemy dziedzinowe. Certyfikowany byłby również gotowy produkt i certyfikat byłby wystawiany na konkretną wersję oprogramowania. Nie spodziewam się, by ktoś chciał kombinować z numerowaniem wersji, bo to jest sprzeczne ze sztuką programowania i wersjonowania.
  • Multimedia, w tym przede wszystkim filmy. Certyfikacji mogłyby podlegać filmy wraz z odpowiednimi usługami (napisy, audiodeskrypcja, tłumaczenia na PJM). Oczywiście właściciel może dystrybuować film bez napisów, ale certyfikat będzie zawierał informację, że one istnieją, więc problem jest po stronie właśnie dystrybucji.
  • Strony internetowe. To jest ten najbardziej problematyczny produkt cyfrowy, który zmienia się czasem kilkanaście, kilkaset, a w ekstremalnych przypadkach – miliony razy dziennie. Tutaj podejście powinno być wieloaspektowe, bo inaczej można certyfikować Facebook, a inaczej stronę internetową przedszkola nr 158. Jedno jest dla mnie pewne – certyfikat mógłby być ważny tylko do pierwszej zmiany na stronie. To stawia duży znak zapytania przy jego sensowności.
  • Inne produkty cyfrowe. Są jeszcze inne produkty, które można od biedy upchnąć w innych kategoriach. Jednak jakoś mi one wyłażą. Chodzi mi mianowicie o szablony i systemy zarządzania treścią. Wydaje się, że takie produkty mogłyby być certyfikowane na określonych warunkach.

Pewnie jest coś jeszcze, co mi umknęło, bo przestrzeń cyfrowa jest przebogata. Może oddzielnie należałoby potraktować komunikatory i media społecznościowe… Jest nad czym myśleć.

Kto mógłby wydawać certyfikaty?

To jest trudne zagadnienie, więc podejdę do niego z ostrożnością. W innych systemach jest tak, że jest instytucja akredytująca, czyli nadająca uprawnienia podmiotom do certyfikacji. Akredytacji dokonują na podstawie przygotowanych dokumentów i ewentualnych wyjaśnień od wnioskodawcy. System akredytacji może nakładać także dodatkowe obowiązki, na przykład:

  • Obowiązek przedstawienia metodyk badania i polityki jakości.
  • Wyrażenie zgody na kontrole przeprowadzane przez podmiot akredytujący.
  • Posiadanie przez pracowników wnioskodawcy konkretnych kompetencji lub kwalifikacji, oczywiście potwierdzonych formalnie.

No dobrze, ale kto mógłby pełnić funkcję podmiotu akredytującego? Struktury administracji publicznej się do tego raczej nie nadają. Nie ma też żadnej organizacji, która miałaby tak niezaprzeczalną renomę, że każdy specjalista by ją uznał. Wydaje się, że pozostaje tylko rodzaj konsorcjum lub stowarzyszenia, łączące podmioty lub osoby. A ich wybór musi się odbyć w drodze dość szerokiego porozumienia. Kiedyś Dominik Paszkiewicz użył nazwy „Izba rzemiosła Dostępnościowego”, co dość trafnie ujmuje ten koncept. Tylko czy coś takiego może się udać?

Jak powinny wyglądać certyfikaty?

Trudne rzeczy mamy za sobą, więc teraz już łatwizna. Certyfikaty muszą być elektroniczne i dostępne. Muszą mieć także bardzo określoną strukturę i treść. To jeszcze nie jest problem.

Należy im także zapewnić wiarygodność, integralność i niezaprzeczalność. Jakoś wygląda mi to na cyfrowy podpis lub pieczęć. Nie wiem, jak to sprytnie zrobić, bo tu jestem prawie laikiem. Wydaje się jednak, że ten system podpisów powinien być zarządzany przez IRD, czyli wspomnianą wcześniej izbę. Dzięki temu IRD miałaby możliwość cofnięcia certyfikatu w razie naruszenia zasad certyfikacji.

W głowie rodzą mi się kolejne pomysły, więc ktoś powinien mnie powstrzymać. Może blockchain, łączenie certyfikatów z konkretnymi osobami, wskazanie osoby odpowiedzialnej za utrzymanie dostępności, mikroformaty do oznaczania itd. Może jednak nie wszystko od razu.

Czy mam jeszcze inne pytania?

Oczywiście! Powyżej to tylko aspekty rynkowe, organizacyjne i techniczne. A przecież są też inne elementy:

  • Kwestia stosowania norm, Zintegrowanego Systemu Kwalifikacji, dyplomów, certyfikatów ukończonych szkoleń.
  • Źródła finansowania, bo taka organizacja nie da rady działać bez pieniędzy.
  • Uzyskanie odpowiedniej wiarygodności w przestrzeni publicznej.
  • Wpasowanie się w polskie ramy prawne.
  • Zabezpieczenie przed zjawiskami patologicznymi, jak kumoterstwo, korupcja itp.

Wrzucam to wszystko w tygiel i niech się pogotuje. Może urodzi się z tego jakaś organizacja zaufania publicznego i ograniczymy działalność „szarlatanów dostępności”, jak ich kiedyś nazwał Adam Pietrasiewicz. A potem musiał się z tego tłumaczyć