Dzisiaj od południa byłem na drugim Kongresie Wolności w Internecie. Został zorganizowany przez Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Przez 5 i pół godziny debatowali o ważnych sprawach – partycypacji obywatelskiej, prawie autorskim, modelach biznesowych i wreszcie o cyfrowym wykluczeniu.
Po zakończeniu, na przystanku autobusowym, Justyna zapytała mnie, co mi dał ten cały dzień. To bardzo, bardzo bardzo dobre pytanie. Generalnie uważam, że zupełnie nic.
Był czas na podlansowanie swojej organizacji i samego siebie. Był czas na rozmowy kuluarowe. Były nawet ciekawe wystąpienia. Ale ja to wszystko już słyszałem i wysłuchiwanie po raz kolejny było trochę bez sensu. Wziąłem udział w dwóch interesujących mnie panelach – o prawie autorskim i o wykluczeniu cyfrowym. Podczas każdego zadałem pytanie i nie doczekałem się odpowiedzi.
Zapytałem, w której grupie roboczej pracującej nad prawem autorskim widzieliby problem dostosowywania utworów audiowizualnych. W żadnej. A tematem zajmuje się WIPO. A w ogóle to nie ma przecież problemu.
Zapytałem, w jaki sposób będzie się wymagać dostępności systemów teleinformatycznych podmiotów realizujących zadania publiczne i jak zamierzają wpływać na podmioty komercyjne? W ogóle nie doczekałem się odpowiedzi.
Bo problem dostępności nie istnieje w tych głowach. Całość kongresu była transmitowana na żywo przez Internet. Bez tłumacza języka migowego i bez transkrypcji. A ja co jakiś czas słyszałem “Jak widać na slajdzie…”
Na kongresie poruszano ważne problemy demokracji – zachowania obywatelskie, partycypacja społeczna, współtworzenie prawa, nowe idee w dziedzinie prawa własności intelektualnej. Obywatele dyskutowali, a ja stałem obok tej agory z tą moją białą laską, a obok mnie ktoś z implantem ślimakowym, okularami ze szkłami jak dna od butelek, koleś na wózku i czekamy na naszą kolej.